Z Maciejem Gąsiorkiem, aktorem i laureatem tegorocznej Nagrody Południa, pomysłodawcą Turnieju o laur Wiecha rozmawia Rafał Dajbor
– Czym dla Pana było otrzymanie Nagrody Południa?
– To jest niesamowita historia. Jechałem akurat samochodem, gdy zatelefonował redaktor Andrzej Rogiński i powiedział do mnie: „Panie Maćku, czy pan może teraz usiąść? A w każdym razie niech się pan zatrzyma”. W pierwszym momencie pomyślałem, że czeka mnie jakaś straszna wiadomość, ale już za chwilę dowiedziałem się, że otrzymałem Nagrodę Południa za zorganizowanie „Wiechowiska” i za kultywowanie warszawskiego humoru. Dopiero z czasem jednak dotarło do mnie, jak wielkiej wagi to jest Nagroda. Gdy zaś dowiedziałem się, w jakim gronie będę ją odbierał – autentycznie się wzruszyłem. A potem naszła mnie taka refleksja, że jak to dobrze, iż są ludzie, którzy patrzą z boku i pewne rzeczy widzą. Żyjemy w czasach, w których wciąż się mijamy, a dobre rzeczy, które robimy, stają się łatwe do pominięcia, do niezauważenia. Sam mam poczucie, że być może sam, w pędzie codziennego życia, zbyt często omijam i pomijam dobrych ludzi. Ludzi, których warto wysłuchać, poznać ich świat. Brakuje nam pewnego zatrzymania, refleksji. Telefon od redaktora Rogińskiego był momentem, w którym poczułem i zobaczyłem, że są ludzie gotowi zatrzymać się w biegu, by z kimś porozmawiać i dostrzec coś, co robi drugi człowiek.
– Jest Pan związany z Mokotowem i jako aktor, i jako mieszkaniec. Był Pan przecież aktorem Teatru Nowego, który przy Puławskiej prowadził Adam Hanuszkiewicz.
– W roku 1993 Adam Hanuszkiewicz przyjechał do Miejskiego Teatru Dramatycznego w Gdyni, by wyreżyserować „Lillę Wenedę” Juliusza Słowackiego. Byłem wówczas aktorem tego teatru. Patrząc na aktorów szukał pomysłów obsadowych. Zachowałem się wówczas dość odważnie – po prostu podszedłem po próbie do pana Adama i powiedziałem mu, że chciałbym zagrać Ślaza, że widzę siebie w tej roli i mam na tę rolę swoją koncepcję. Hanuszkiewicza bardzo to ujęło, że ktoś nie czeka biernie, ale ma jakiś pomysł, czegoś sam chce. I otrzymałem tę rolę, dającą niesamowite możliwości aktorskie, bycia i śmiesznym, i groźnym, i złośliwym, i dziecięco wręcz wzruszającym. Bo Ślaz z „Lilli Wenedy” to rola pełna kolorów i emocji. Pod wpływem spotkania z Adamem Hanuszkiewiczem zmieniłem nawet temat pracy magisterskiej i napisałem magisterium właśnie o Hanuszkiewiczu, o tym, jak pracuje i jak się z nim pracuje będąc aktorem w jego przedstawieniu. Całkowicie niespodziewanie, rok później, odezwał się w gdyńskim teatrze telefon. Zostałem poproszony do aparatu z informacją, że dzwoni Adam Hanuszkiewicz. Usłyszałem: „Panie Macieju, robię w Warszawie Lillę Wenedę, widzę pana w tej samej roli, bo bardzo mi się pan podobał, proponuję panu rolę i etat, ma pan czas do poniedziałku do godziny 10.00, żeby dać mi odpowiedź, dziękuję bardzo, do widzenia”. I trzask odkładanej słuchawki. Zamurowało mnie. To przyjechał aktorski tramwaj do świata wielkiej sztuki. Jak nie wsiądziesz – odjedzie. Nie mogłem takiej szansy nie wykorzystać i tak od 1995 roku byłem aktorem Teatru Nowego w Warszawie przy ul. Puławskiej, a role były znaczące i kształtujące: m in. Ślaz w „Lilli Wenedzie”, Grabiec w „Balladynie”, Czepiec w „Weselu”, Jacek Soplica w „Panu Tadeuszu”, Zły Duch w „Kordianie”. Od tego czasu jestem związany z Warszawą. Najpierw mieszkałem na Targowej, gdzie bardzo silnie nasiąkałem warszawskością. Od 2000 roku mieszkam zaś na Mokotowie. I czuję się już w pełni warszawiakiem.
– Na czym Pana zdaniem polega wielkość Hanuszkiewicza? Jego szczególny wkład w historię teatru polskiego?
– Tradycyjnie trzeba byłoby zacząć od hasła „obalić czwartą ścianę”. Bo Hanuszkiewiczowi najbliższe było komunikowanie się wprost z publicznością. To cecha jego teatru. W czasach, w których Adam Hanuszkiewicz zaczynał pracę, dominowała estetyka niedopuszczająca na scenę pewnych nowinek, współczesności. W scenografii, ale także w reżyserii, muzyce, grze aktorskiej, rozwiązaniach technicznych w teatrze, kontakcie z widzem. Do teatru chodziło się jak do świątyni sztuki, w której się coś „nabożnie oglądało”. Hanuszkiewicz uważał teatr za świątynię w sensie poziomu wykonawczego, w sensie wartości i znaczenia wypowiadanego słowa, bo na słowo, zwłaszcza słowo poetyckie był wyjątkowo, muzycznie wręcz wrażliwy, ale myślę, że szybciej nazwałby teatr „świątynią rozrywki”, niż świątynią sztuki. Rozrywki, rozumianej jako przyjmowanie tego, co napisał dramaturg, po przetworzeniu tego przez reżysera. Hanuszkiewicz uwielbiał dodawać do dramatów wiersze, fragmenty tekstów innych autorów, rozbijać zbyt długo trwające monologi i sceny. U niego na scenie ani przez chwilę nie mogło być nudno. A wielki szacunek dla słowa nie oznaczał w jego teatrze namaszczonego i napuszonego wypowiadania go. I to jest ślad, który pozostał po Hanuszkiewiczu w całym, współczesnym teatrze. Ten Jego ślad jest także wyryty w mojej świadomości zawodowej. Czuję się Jego uczniem. Dlatego też stwarzam monodramy poetyckie i nagrywam audiobooki. Wartość słowa jest dla mnie pierwszym krokiem na scenie.
– Proszę powiedzieć, skąd pomysł na Turniej Wypowiedzi Satyrycznej „Wiechowisko”?
– Od lat w parku Wiecha, naprzeciwko Teatru Rampa, w którym pracuję, Urząd Dzielnicy Targówek organizuje imprezy dla lokalnej społeczności. Z racji tego, że jestem także zawodowym konferansjerem, poproszono mnie o poprowadzenie jednej z takich imprez. Pomyślałem wtedy, że skoro cała rzecz ma miejsce w parku Wiecha, to może warto by zrobić większą rzecz opartą na jego twórczości. Wtedy też zacząłem Wiecha dokładniej czytać. Tak powstał estradowy spektakl „Wiadomo, Stolica!”. I to podczas pracy nad jego scenariuszem narodził mi się pomysł na Turniej Wypowiedzi Satyrycznej. Było to więc tak, że Dzielnica Targówek wymyśliła festyn, zaś ja jestem autorem pomysłu, by zorganizować tam Turniej Wypowiedzi Satyrycznej o Laur Wiecha.
– Rozumiem, że Pana fascynacja postacią Wiecha wzięła się z lektury jego twórczości?
– Oczywiście. Nikt nie udokumentował w literaturze życia Warszawy tak, jak uczynił to właśnie Stefan Wiechecki. Był niezrównany w opisywaniu tego, co warszawiaków śmieszyło i smuciło. Choć znacznie więcej u niego śmiechu niż smutku. Jego humorystyczne felietony to literackie fotografie przedwojennej, wojennej i powojennej Warszawy. Ta twórczość ukazywała honor warszawiaka, pozwalała przetrwać niezwykle trudny okres okupacji, dawała nadzieję, a po dziś dzień, czytana uważnie i ze zrozumieniem, pozwala łatwiej przejść przez trudy codzienności. Wiech pokazuje wizerunek warszawiaka, którego nic nie jest w stanie złamać. W latach stalinizmu zarzucano Wiechowi, że stworzony przezeń bohater, czyli Walery Wątróbka, nie jest np. pracownikiem socjalistycznej fabryki i nie współtworzy ducha marksizmu. Wiech jednak był twardego zdania, że jest to postać tak niezależna, niepoddająca się żadnej unifikacji losów ludzkich, że nie ma mowy, by w taki sposób wpisać go w ówczesne czasy. Za każdym razem, gdy czytam Wiecha, odnajduję w nim coś nowego. Moim zdaniem Walery Wątróbka to postać na miarę Szwejka. Człowiek niezależny, apolityczny, śmiejący się z wad rzeczywistości dookoła. Pełen pogody ducha, choć świadom tego, że świat dookoła daleki jest od doskonałości. Zupełnie tak samo, jak właśnie Szwejk.
– Na czym polega idea Turnieju Wypowiedzi Satyrycznej o Laur Wiecha?
– Program ułożony jest tak, że artyści prezentujący warszawski humor i folklor są gospodarzami tego konkursu, a artyści przyjeżdżający ze współczesnymi tekstami – są jego gośćmi i uczestnikami. Bo co ważne – w konkursie biorą udział artyści prezentujący humor jak najbardziej współczesny. To jest Turniej o Laur Wiecha, ale nie oparty na tekstach Wiecha, a na własnej twórczości wykonawców. Najważniejszą myślą, ideą naszego turnieju jest bowiem przełożenie mądrości życiowej Wiecha na współczesność. Razem śmiejemy się z tego, co wymaga wyśmiania i cieszymy się ze wspólnej zabawy. Mamy trzy kategorie wykonawców – szkolną, dorosłych i seniorów. Miałem niedawno bardzo długą i miłą rozmowę ze stałym jurorem Turnieju, Krzysztofem Jaślarem. Myśleliśmy wspólnie, jak nasz Turniej jeszcze bardziej uatrakcyjnić. Jak zmienić regulamin, żeby konkurs był jeszcze ciekawszy. Do tego roku przyznawaliśmy Laur Wiecha wszystkim, którzy zajmowali pierwsze miejsca w swoich kategoriach. Od następnego roku Laur będzie już tylko jeden, za najlepszą prezentację festiwalową.
– Poziom współczesnych kabaretów bywa niekiedy przedmiotem kontrowersji. W wywiadzie udzielonym „Południu” Jacek Fedorowicz przekonywał, że jest wiele świetnych kabaretów, lecz telewizje z uporem pokazują tylko kilka, aż obrzydną one widzom. A jak Pan to ocenia?
– Myślę, że satyrą, kabaretem, komedią i ogólnie tym wszystkim, co śmieszne, rządzą prawa show-biznesu. Ci, którzy zyskali rozgłos, zanim go zyskali, także gdzieś musieli zaczynać i uważam, że gdyby prezentowali sobą naprawdę słaby poziom wypowiedzi satyrycznej, to by się do czołówki nie przebili. Rzeczywiście, w ciągu ostatnich kilkunastu lat wytworzył się zupełnie nowy, wcześniej nieistniejący, rynek kabaretowy. Mamy mnóstwo festiwali satyrycznych, estradowych. Wrócę tu do naszego Turnieju. My nie aspirujemy do konkurowania z festiwalami, aczkolwiek chcemy Turniej tak rozwinąć i nadać mu taką markę, żeby udział w Turnieju o Laur Wiecha miał charakter prestiżowy. Żeby cała branża satyryczno-kabaretowa wiedziała, że jeśli jakiś zespół czy wykonawca zdobył Laur Wiecha, to znaczy, że warto z nami współpracować i tu także tworzyć markę swojego nazwiska. Chcemy promować artystów, którzy nie są jeszcze medialnie bardzo znani. Chcemy zwrócić uwagę, że z takich grup szukających dla siebie miejsca prezentacji wywodzą się najlepsze polskie kabarety. Chcemy dać im możliwość bycia wysłuchanymi i obejrzanymi. Dać im możliwość, by swoją pracą i talentem tworzyli takie programy, które otworzą im drogę na największe sceny.