Z Ewą Konstancją Bułhak rozmawia Rafał Dajbor
– Jest Pani aktorką Teatru Narodowego. Czy Pani zdaniem występowanie w teatrze o takim statusie znaczy dla aktora coś szczególnego?
– To zależy co rozumiemy przez „coś szczególnego”. Oczywiście, że warszawski Teatr Narodowy ma wyjątkowe znaczenie dla kultury, ale dla mnie etos pracy w każdym teatrze jest taki sam. bez względu na to, czy jest to teatr offowy, czy Teatr Narodowy. Wszędzie, gdzie pracuję, robię to jak najlepiej umiem. To moja generalna zasada. Natomiast na pewno angaż do Teatru Narodowego był dla mnie wielkim przeżyciem i spełnieniem. Znalazłam się we wspaniałym zespole. Wśród niebywałych osobowości. Obok byli sami Mistrzowie, mogłam uczyć się i chłonąć ten świat.
– Pierwsze swoje aktorskie kroki stawiała Pani w Teatrze Polskim, a także w Teatrze Ateneum, w którym miała Pani swój recital. Jak wspomina Pani tamten czas?
– Ateneum to był teatr, o którym marzyłam. Jako studentka z nim wiązałam swoją przyszłość. Życie weryfikuje, jak wiemy, wiele spraw i po szkole tam nie trafiłam. Na rozmowie z dyrektorem Januszem Warmińskim usłyszałam, żeby przyjść później, bo etatów brak. Trzeba było walczyć dalej i tak znalazłam się w Teatrze Polskim, wygrywając casting do „Kramu z piosenkami”. Etat przyjęłam po roku. Bardzo bałam się, że etat mnie „wchłonie”, „usadzi”. W moim przypadku tak się nie stało. Pamiętam moje rozmowy z panią Seniuk, kiedy nie wiedziałam co robić. „Chcą cię, to bierz i graj” – powiedziała. „Ucz się rzemiosła, zawodu, ćwicz”. I tak zrobiłam. Grałam w Teatrze Polskim wszystko. To były bardzo pracowite lata. Spotkałam się z Andrzejem Łapickim, Wojciechem Pszoniakiem, Damianem Damięckim, Grażyną Barszczewską, Ignacym Gogolewskim, Wieńczysławem Glińskim, Wiesławem Michnikowskim. Ważne jest, by pamiętać, że aktor powinien rozwijać się i uczyć cały czas. A nie siedzieć na ławce rezerwowej i czekać na właściwy moment. Później przyszedł czas zmiany. Kiedy zrozumiałam, że muszę iść dalej, szukać nieznanego – trafiłam do teatru Jerzego Grzegorzewskiego.
– Jest Pani laureatką kilku nagród, w tym także Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Formuła tego festiwalu budzi kontrowersje. Występują na nim nie tylko aktorzy, repertuar wykonawców także nie zawsze związany jest z piosenką literacką… Czym według Pani jest piosenka aktorska?
– Krótką historią człowieka zawartą w małej scenicznej formie. Zaczyna się w momencie braku argumentów. Ponieważ nie umiesz wyrazić tego, co czujesz, wybierasz inną drogę porozumienia. Śpiewając budujesz nieznany świat, wchodzisz na inną płaszczyznę, używasz nowej formy przekazu. Słowo i muzyka. Zawsze kojarzą mi się̨ z pytaniem, co ważniejsze, nad czym należy się̨ skupić, żeby oddać wszystko, niczego nie pominąć́. Tak postrzegam śpiewanie. Piosenka aktorska w tytule od razu kładzie nacisk na przymiotnik „aktorska”. A dla mnie kluczowa jest interpretacja, człowiek, który śpiewa. O czym śpiewa, do jakiego świata mnie zaprasza. I czy ten świat mnie pochłania. O tym rozmawiam ze studentami, tak ich uczę. Nie wyobrażam sobie możliwości zmiany w zapisanej partyturze. Jest to dla mnie niedopuszczalne. Szanuję autora i kompozytora. Napisali utwór tak, a nie inaczej, nie mam prawa zmieniać bez ich wiedzy czegokolwiek, ucinać nut, nie wyśpiewywać zapisanych dźwięków, przekręcać słów. Moja interpretacja to odszyfrowanie tego utworu na nowo.
– W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „zagrać małą rolę od A do Z to też wielka sztuka”. Ceni Pani granie ról drugoplanowych i epizodycznych?
– Cenię przede wszystkim pracę z ciekawymi ludźmi, którzy mają coś widzowi do zaproponowania. To jest kluczowe. Wielokrotnie grałam duże role w tzw. „knotach”, o których wolałabym nie pamiętać. I mniejsze role, które wspominam z wielkim sentymentem. Zawsze jakość, nie ilość.
– Reżyserowała Pani dwa przedstawienia oparte na twórczości Jerzego Wasowskiego. To także Pani Mistrz?
– Jerzy Wasowski od zawsze był moim Mistrzem Wychowałam się na jego piosenkach. Wielokrotnie pracowałam ze studentami na tym materiale. Teksty Jeremiego Przybory, Wojciecha Młynarskiego z muzyką Wasowskiego są dla mnie jak kanon nadrzędnych spraw. Nauką o istocie słowa i ważności każdego dźwięku. Jeśli wyśpiewasz prawidłowo zapis tego kompozytora, uzyskasz krwistą całość. Nic nie zostanie pominięte. Udało mi się wyreżyserować trzy spektakle z muzyką mistrza: „Siodło Pegaza” w Warszawie i „Szarp pan bas” w Lublinie, później zrealizowałam na podstawie mojego scenariusza widowisko muzyczne dla dzieci. Mało kto wie, że Jerzy Wasowski napisał około 200 piosenek dla dzieci, miałam w czym wybierać.
– Miała Pani okazję wielokrotnie występować w sztukach Słowackiego, Mickiewicza, Wyspiańskiego, Fredry, Moliera… Jak wg Pani powinno się dziś grać klasykę?
– Wszystko zaczyna się od pomysłu. Nie ma znaczenia czy grasz klasykę czy utwory współczesne. Zawsze podstawowym pytaniem, które sobie zadaję jest „po co” i „o czym”. Co z tej mojej opowieści wyniknie dla widza. On w tej sprawie jest najistotniejszy. Reżyser, który zabiera się za klasykę, musi mieć na nią pomysł. Wielką przygodą było dla mnie czytanie „Pana Tadeusza” w Teatrze Narodowym podczas uroczystości 250-lecia Teatru. Dzięki Piotrowi Cieplakowi na nowo, a może po raz pierwszy dostrzegłam piękno tego utworu, sens i całą naszą historię w niej opisaną. Obraz Polski i człowieka, ze swoim pięknem i ciemniejszą stroną ludzkiej natury. Pamiętam tłumy ludzi uczestniczących w naszych czytaniach, niesamowitą aurę tych spotkań. Wiele osób wraz z nami z pamięci mówiło fragmenty Mickiewicza. Niesamowite.
– Jest Pani pedagogiem Akademii Teatralnej. Co Pani czuje patrząc na swoich studentów i przypominając sobie siebie z czasów studiów?
– Zazdroszczę im otwarcia na świat. Wielkich możliwości, które są przed nimi. Znajomości języków obcych. Wyjazdów na stypendia, możliwości pracy za granicą bez wstydu, ze jesteśmy gorsi. Młodzieńczego „poweru”. Pracując z nimi zawsze myślę, co by tu jeszcze zrobić by ten szkolny, akademicki czas jak najlepiej wykorzystać. Chciałabym nauczyć ich odpowiedzialności, szacunku dla pracy swojej i innych. Rzetelnej roboty nad sobą. Rzemiosła. Za każdym razem powtarzam im, że wspaniale wybrali, ale że to ciężki zawód więc muszą mieć na niego dużo siły. Samodzielności i kreatywności. Determinacji. Wiary, że marzenia się spełniają a rzetelną pracą można wiele zdziałać. Gdy patrzę na nich przypominam sobie siebie. Dlatego dobrze rozumiem, że gdy nadchodzi wiosna i jej zapach czuć wszędzie, nie chce im się Słowackiego. Idziemy wtedy napić się piwa i porozmawiać o niczym.
– Mówiliśmy o Mistrzach… A kto był Pani Mistrzem w okresie studiów w szkole teatralnej?
– Miałam wielu Mistrzów. Trafiłam na wspaniałych pedagogów. Anna Seniuk, Mariusz Benoit, Zbigniew Zapasiewicz, Daria Iwińska. Każdy inny, wspaniały. Dzięki nim poznawałam, że teatr jest i musi być różnorodny. Każdy z nich uczył inaczej, malował inny świat. Ale i każdy uczył szacunku do pracy, słowa, drugiego człowieka.
– W serialu „Blondynka” jest Pani policjantką, a w „Ojcu Mateuszu” – żoną policjanta. Czy ma Pani dzięki temu jakieś „fory” u funkcjonariuszy?
– Wcale nie mam! Raz nawet zostałam zatrzymana przez drogówkę, policjant wypisał mi mandat, ja się podpisałam i dopiero wtedy, gdy wszystko już było „na papierze” i nic nie dało się zrobić, policjant powiedział „ja panią skądś znam”. Zaczęliśmy się śmiać. W ogóle moja popularność bywa zabawna, bo czasem ludzie na mnie patrzą i mówią „to ona? Nie, co ty, to nie ona”, a gdy się jednak okazuje, że to ja, to słyszę, że w życiu wyglądam młodziej i lepiej niż na ekranie (śmiech). Uwielbiam grać w „Ojcu Mateuszu”, serial jest dobrze napisany, to świetny materiał do pracy i daje duże możliwości na budowanie postaci. Bardzo lubię tę naszą serialową rodzinę, a dla mnie najważniejsi są ludzie, oni stanowią o jakości pracy.
– Czy Ursynów, na którym Pani mieszka to Pani mała ojczyzna, czy tylko miejsce zamieszkania?
– Myślenie o Ursynowie jako o „sypialni Warszawy” jest już dawno nieaktualne. Choć kocham Żoliborz, na którym się wychowałam, choć bliskie mi jest Śródmieście, w którym mam zawsze tak wiele swoich spraw, to nie wyobrażam sobie, żebym mogła mieszkać gdzie indziej niż na Ursynowie. To jedna z najpiękniejszych dzielnic Warszawy. W ogóle Warszawa jest miastem, którego rozwój nieustannie mnie zachwyca. Metro, nowe muzea, które powstały w ostatnich latach, wreszcie Wisła, do której Warszawa w końcu się zbliżyła i idący za tym rozwój Powiśla i Saskiej Kępy. Miasto idzie w fantastycznym kierunku i oby tak dalej!