Z Karolem Stępkowskim rozmawia Rafał Dajbor
– Skąd w Panu, aktorze i reżyserze, wzięła się pasja fotograficzna?
Wzięła się z mojej nieumiejętności malowania i rysowania. Sztuki plastyczne zawsze mnie fascynowały. Gdy wyjeżdżałem, zwłaszcza za granicę, z teatrami, w których akurat pracowałem, zawsze zachowywałem się nieco inaczej niż reszta kolegów. Ich na wyjeździe interesowały przede wszystkim handel, dziewczyny i wódeczka, a mnie wizyty w muzeach. Po dziś dzień jestem stałym bywalcem wernisaży i wystaw. Dwadzieścia lat temu odkryłem dla siebie fotografowanie, które stało się dla mnie substytutem malowania. Mam już na koncie kilkadziesiąt wystaw moich prac.
– W jednym z wywiadów powiedział Pan, że w fotografowaniu ludzi interesuje Pana fotografowanie emocji. Jak Pan to robi?
– Aby sfotografować emocje człowieka, któremu robię zdjęcia, podczas sesji cały czas z nim rozmawiam. Aparat jest pretekstem do tego, by spotykać ludzi i rozmawiać. Gdy te rozmowy budzą emocje – zaczynam robić zdjęcia, ale zdarza się i tak, że rozmowa potoczy się w taki sposób, iż nie biorę aparatu do ręki i umawiam się na inny termin. Dla mnie w fotografowaniu liczy się tylko to, by zdjęcie było wynikiem spotkania i rozmowy z ciekawym człowiekiem. A każdy człowiek jest ciekawy. Trzeba tylko spróbować wydobyć z niego pewną tajemnicę. Oznacza to przekroczenie granicy psychicznej, osobowościowej intymności. Dlatego też jestem dyskretny. Nigdy nie opowiadam nikomu tego, o czym rozmawiam z ludźmi, których fotografuję. To zresztą taka sama praca, jak praca aktora w teatrze czy filmie. Każdy reżyser i aktor szuka prawdy. Bo jak już ktoś kiedyś powiedział – tylko prawda nas wyzwoli!
– Wiele lat temu był Pan znany z reklamy pewnego piwa, w którym znacząco mrugał Pan okiem przy słowie „bezalkoholowe”. Reklama ta była w pewnym momencie bardzo popularna i szeroko komentowana…
– Pamiętam, że grając swoją scenkę do tej reklamy najpierw na castingu, a potem na recallu (jak nazywamy powtórny casting, robiony dla wstępnie wybranych aktorów), byłem zdziwiony, że ja to gram na poważnie, a po komendzie „stop kamera” wszyscy tarzają się ze śmiechu. Gdy zostałem wybrany i już na planie zobaczyłem mój kostium, zrobiony w groteskowym stylu, zacząłem powoli rozumieć, że chodzi tu właśnie o kontrast mojej powagi z groteskowością. Sukces tej reklamy polegał na tym, że idealnie trafiła w nasze polskie poczucie humoru. To przecież były lata 90., krótko po obaleniu komunizmu, w którym wszyscy nieustannie kombinowali. W każdym z nas tkwił mocno tischnerowski „homo sovieticus”. W takiej rzeczywistości facet, który mówił o piwie bezalkoholowym, ale przy tym słowie mrugał, by zasugerować, że to piwo wcale nie jest bezalkoholowe, był postacią idealnie trafioną.
– Rozmawiamy dla wydania bożonarodzeniowego „Południa”. Chciałbym Panu zadać dwa pytania. Jedno jako aktorowi, drugie jako fotografikowi. Najpierw to aktorskie: co by Pan doradził, by ktoś, kto nie jest aktorem, ale zwykłym tatusiem czy wujkiem, wypadł wiarygodnie jako Święty Mikołaj?
– To jest proste. Święty Mikołaj musi mieć czas. Rozdając dzieciom prezenty nie można tego robić na szybko. Dla dziecka nie ma znaczenia, że oprócz niego są jeszcze inne dzieci, bo jego spotkanie z Mikołajem to jego przeżycie. A jeśli chodzi o Świętego Mikołaja w wykonaniu którego z członków rodziny, to podpowiem, że najłatwiej zostać zdemaskowanym po spodniach i butach. O ten element stroju trzeba zadbać.
– Świetna porada! To teraz zapytam Pana jako fotografika – jak zrobić sobie w święta ładne, rodzinne zdjęcie, żeby wszyscy byli z niego zadowoleni?
– Nie ma takiego sposobu, żeby była pewność, że wszyscy się będą sobie na zdjęciu podobać. Jak mawiała nieodżałowana Iza Wojciechowska, właścicielka Green Gallery, w której miałem swoją pierwszą wystawę – fotografia portretowa jest szalenie trudna, bo to łączenie ognia z wodą. A dokładniej – łączenie czyichś wyobrażeń o samym sobie z tym, jaką wizję ma fotografujący i jak widzi obiektyw.