sobota, 5 października

Cieszę się, że mam swoją niszę

Google+ Pinterest LinkedIn Tumblr +

Z Jarosławem Grudą rozmawia Rafał Dajbor

– Pańskiego debiutu filmowego w zasadzie można Panu gratulować po dziś dzień. Była to bowiem „Kronika wypadków miłosnych” samego Andrzeja Wajdy, a był Pan przecież wtedy jeszcze studentem. I nie był to epizodzik…

Ta propozycja trafiła mi się pod koniec pierwszego roku studiów aktorskich, więc proszę sobie wyobrazić, jaką niepewność i jednocześnie podekscytowanie wtedy czułem. Choć jak dziś o tym myślę, to mam wrażenie, że chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z zaszczytu, jaki mnie spotkał. Atmosfera na planie była wspaniała, do tego doszła praca z aktorami, których do tej pory znałem jedynie ze sceny i ekranu. Spotkanie z takimi artystami, jak Gabrysia Kownacka czy Tadeusz Łomnicki (oboje już niestety „świętej pamięci”), ba, już nawet podanie im ręki i przedstawienie się przed rozpoczęciem zdjęć było wielkim przeżyciem.

Równie „mocny” był Pana debiut teatralny – zaraz po szkole, w 1988 roku trafił Pan do Teatru Powszechnego.

I zadebiutowałem na tej scenie znów u Andrzeja Wajdy, w sztuce Anny Bojarskiej „Lekcja polskiego”, partnerując m.in. Tadeuszowi Łomnickiemu i Joasi Szczepkowskiej, których znałem z planu „Kroniki wypadków miłosnych”. Powszechny wcale nie był moim pierwszym pomysłem. Celowałem w Teatr Stary w Krakowie. Ale jedna z moich koleżanek, marząca o zaangażowaniu się do Teatru Powszechnego, zaprosiła do Łodzi na nasz spektakl dyplomowy dyrektora Zygmunta Hübnera. Po kilku dniach pani profesor Ewa Mirowska, opiekunka mojego roku, powiadomiła mnie, że pan Hübner prosi, bym zadzwonił i umówił się na spotkanie. Pojechałem do Warszawy. Dyrektor powiedział, że chciałby mnie w swoim zespole, przedstawił warunki umowy. Wciąż myśląc o Teatrze Starym poprosiłem pana Hübnera o jeden dzień do namysłu. Ale już w pociągu powrotnym do Łodzi powiedziałem sam sobie, że po co mam pchać się gdzieś, gdzie nie wiadomo, czy mnie zechcą, skoro mam teatr, w którym chce mnie sam dyrektor. Telefon do pana Hübnera, że zdecydowałem się przyjąć jego propozycję wykonałem z budki telefonicznej, natychmiast po tym, jak wysiadłem w Łodzi z pociągu.

Tak znalazł się Pan w jednej z najważniejszych scen teatralnych stolicy…

Jako ciekawostkę mogę dodać, że byłem ostatnim aktorem zaangażowanym do Teatru Powszechnego przez bardzo już wtedy ciężko chorego dyrektora Zygmunta Hübnera. Gdy w 1995 roku obchodzony był jubileusz dwudziestolecia tej sceny (która oczywiście istniała też wcześniej, ale Zygmunt Hübner otworzył jej nowy rozdział), uroczysty wieczór prowadziło dwóch konferansjerów – pierwszy aktor zaangażowany przez dyrektora Hübnera, czyli Mariusz Benoit, i ostatni, czyli ja. Niestety choroba dyrektora sprawiła, że nie miałem okazji poznać go jako reżysera. Wkrótce po tym, jak stałem się aktorem Teatru Powszechnego, dyrektor Hübner zmarł. Jednak to w jego teatrze dane mi było grać z wielkimi, wspaniałymi kolegami, takimi jak Krystyna Janda, Mirosława Dubrawska, Joasia Szczepkowska, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Lutkiewicz, Władysław Kowalski, Janusz Gajos, Zbyszek Zapasiewicz, Franciszek Pieczka… Długo by wymieniać.

Mówiąc o Teatrze Powszechnym nie sposób też nie wspomnieć o Pana rozstaniu z tym teatrem w 2014 roku…

Powiem tak: każdy dyrektor ma prawo dobierać sobie zespół aktorski tak, by pasował do jego artystycznej wizji. Dyrektor Paweł Łysak też miał takie prawo i nie mam o to do niego pretensji. Wiele jednak zależy od stylu, w jakim się to robi. Spowodowanie, by aktor po 26 latach spędzonych w jednym teatrze odchodząc z niego czuł się zbędny i bezwartościowy nie świadczy dobrze o stylu nowego dyrektora. I tyle na ten temat.

Po odejściu z Teatru Powszechnego związał się Pan z grupą teatralną Podaj Dalej. Proszę opowiedzieć co to za zespół?

Teatr Podaj Dalej założyła Magdalena Mroszkiewicz, aktorka, dramatopisarka i moja koleżanka. Poznałem ją wiele lat temu podczas realizowania pewnego projektu, który ostatecznie nie doszedł do skutku. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie i zapytała, czy byłbym zainteresowany założeniem teatru, w którym najpierw gralibyśmy we dwoje, z czasem tworząc większy zespół. Tak zaczęła się nasza współpraca. Obecnie zastanawiamy się z Magdą, jaką formułę dalszego działania przyjąć. Nie ma co kryć, że rzecz rozbija się o możliwości finansowe. Jeździmy do domów kultury i innych miejsc posiadających swoją scenę w promieniu 200 kilometrów od Warszawy, ale jakby było zapotrzebowanie – możemy też pojechać nieco dalej. Drugim zespołem, w którym gram, jest istniejący już od wielu, wielu lat Teatr Lektur Szkolnych. Wbrew mogącym się rodzić skojarzeniom nie jest to żaden teatrzyk podśpiewujący do puszczanej z magnetofonu kasety, ale profesjonalny teatr objazdowy, mający scenografię, światła, efekty specjalne itp. i wystawiający takie tytuły, jak „Zemsta”, „Antygona”, czy nawet „Dziady”.

– Wielu widzów bardzo żałowało, gdy telewizja zakończyła realizację popularnego serialu „Plebania”. Czy Pana Kazimierz Mulak wciąż pamiętany jest przez widzów?

Odpowiem Panu anegdotą. Tak, bywa pamiętany, ale częściej bywam kojarzony z serialem „Ranczo”, w którym zagrałem zaledwie epizod, za to nieustannie mylony jestem z jednym z kolegów, który grał w nim jednego z „bywalców” słynnej ławeczki przed sklepem. A co do zakończenia „Plebanii”, to żałowali nie tylko widzowie. Aktorzy, w tym i ja, także.

W pana dorobku filmowym dominują głównie role chłopów, robotników i policjantów. Nie ma Pan czasem ochoty zagrać wbrew swojemu wizerunkowi np. czułego ojca rodziny, albo wrażliwego poetę?

Pewnie, że chciałbym, jak chyba każdy aktor, by ktoś zaproponował mi całkiem inną rolę niż te, które na ogół grywam, ale jednocześnie cieszę się, że mam swoją niszę, pewien typ ról, w których reżyserzy i publiczność wciąż mnie chętnie widzą. W momencie, gdy rozmawiamy, mam akurat niewiele czasu, bo tak się składa, że mam co robić, gram dużo i nie narzekam. Odpukać – oby tak dalej! A czy dane mi będzie jakoś jeszcze złamać swój wizerunek i pokazać się w całkiem innym typie roli – czas pokaże.

– Mieszka Pan na Chomiczówce. To przypadek, czy świadomy wybór miejsca zamieszkania?

Określiłbym to jako „przypadkowy wybór”, który okazał się bardzo trafny. Mój blok stoi właściwie w parku, co ma też swoje złe strony, bo musiałem trochę powalczyć z gołębiami, które próbowały założyć gniazdo na moim balkonie. Musiałem znaleźć pewien złoty środek. Zniechęcić je do założenia gniazda i jednocześnie nie zrobić im żadnej krzywdy. Kosztowało to trochę wysiłku, ale się udało. Przeważają jednak te dobre strony. Życie w wielkim mieście i wynikające z tego udogodnienia, przy jednoczesnym mieszkaniu pośród zieleni, wśród pięknych drzew, to wspaniała rzecz i bardzo się cieszę, że mieszkam tam, gdzie mieszkam.

Udostępnij

About Author