piątek, 24 stycznia

Wietrzymy, bo jakiś kmiot puścił bąka

Google+ Pinterest LinkedIn Tumblr +

Wspomnienie powojennej komunikacji

Tadeusz Władysław Świątek

Mało kto już pamięta komunikację w stolicy po II wojnie światowej. Mam ciągle w oczach tamtą powojenną Warszawę, pełną gruzów, parterową Marszałkowską, mimo trwającej systematycznie odbudowy tak jeszcze wyglądającej w 1951 roku, kiedy poszedłem do szkoły. Najbardziej zniszczone były Śródmieście (jako dzielnica) i Wola, stosunkowo najmniej Mokotów, bo w licznych jego częściach podczas okupacji mieszkali Niemcy. Tutaj sterty gruzów napotykało się stosunkowo rzadko. Do widocznych zniszczeń należały pokaleczone pociskami tynki domów, natomiast na pustych,  niezabudowanych przestrzeniach, można jeszcze było zobaczyć leje po bombach i zrytą gąsienicami czołgów ziemię. Przykładem może tu być dawny Ogród Szustra, dzisiaj występujący pod nazwą Morskie Oko.

Na moich oczach na odcinku ul. Marszałkowskiej – od pl. Zbawiciela do Pięknej – powstała szkaradna Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa w skrócie zwana MDM-em, przyozdobiona asymetrycznie dwoma kandelabrami w stylu „moskiewskim”. Przejeżdżając tę cześć miasta czułem się w niej od początku obco – a nawet nieswojo. To rosła nie moja Warszawa, instynktownie mi obca – sowiecka! Szybko odbudowany został Nowy Świat na przestrzeni od al. Jerozolimskich do Świętokrzyskiej i Krakowskiego Przedmieścia. W tym tempie odbudowywano też leżące w gruzach Stare Miasto. Jednak poruszanie się miejską komunikacją długo nie należało do łatwych z uwagi na niezbyt liczny tabor i panujący z tego powodu niewyobrażalny wprost tłok w ówczesnych tramwajach, autobusach i dostarczonych z ZSRR trolejbusach (autobusach elektrycznych).

Na początek generalna uwaga, że jako dziecko zawsze bywałem w stresie, kiedy słyszałem, że mam gdzieś jechać. Tym wyjazdom na miasto nie towarzyszył mi zwykły w takich chwilach u dzieci dreszczyk emocji. Zdecydowanie przerażenie, bo każda podróż w obrębie samej tylko Warszawy stanowiła nie lada problem z racji wspomnianego już tłoku. Dla dziecka, którym byłem po 1945 roku, bo urodziłem się podczas powstania, było nie lada wyzwaniem wytrzymać najpierw długie oczekiwanie na przystankach (bez względu na porę roku), czy w miejscach postojów ciężarówek wożących pasażerów na drugą stronę Wisły, a później jazdę autobusem lub tramwajem. Mały człowiek, nietrzymany na rękach opiekunów, ale stojący na własnych nogach, widział wokół siebie tylko kapoty dorosłych. Czasem gładkie i czyste, ale bywało, że jakieś wyjątkowo wyświechtane w dodatku cuchnące tzw. bagnem,  środkiem ziołowym stosowanym przeciw molom, których roje wylęgały się w niektórych niedostatecznie zabezpieczonych mieszkaniach. A jak wiadomo mole jadły wszelkie materiały i… futra.

Podjeżdżający do przystanku tramwaj miał zwykle na wystających stopniach ludzi mocno uczepionych poręczy. Co z kolei w tamtym czasie nazywano winogronami. Gdy więc  się zatrzymywał, nim ci wiszący stanęli przynajmniej na moment na wysepce tramwajowej czy po prostu na chodniku, tłum oczekujących musiał się trochę usunąć, żeby nie było z nim kolizji. Nie lada problemem bywało samo wsiadanie, dobrze jeśli trafiało się na ludzi uprzejmych, przepuszczających osoby starsze, kobiety z dziećmi, starające się tym dzieciom zapewnić dogodne miejsca. Rzeczywistość nie była tak idylliczna, bo otaczali nas ludzie – jak mawiał nieoceniony Wiech (felietonista Expressu Wieczornego i Polskiego Radia Stefan Wiechecki) – przybyli do stolicy na drabiniastych wozach lub czołgach sowieckich, po których kultury trudno się było spodziewać. Trzeba więc było powalczyć o miejsce dla dziecka i siebie, co już wyłącznie spadało na towarzyszących dziecku opiekunów. We wnętrzu wagonu lub autobusu królował konduktor sprzedający bilety, bo kasowniki nie były jeszcze stosowane. Ów konduktor wyposażony w wiszącą na pasku u szyi pełną kieszonek torbę na bloczki biletów, z kopiowym ołówkiem w ręku, na który nałożona była gumka, najczęściej pochodząca z porcelanowego korka butelki od piwa, służąca oddzieraniu pojedynczych biletów. Te zaś po przyjęciu pieniędzy, przekreślał tym ołówkiem i dodatkowo dziurawił wiszącymi u paska torby na łańcuszku obcążkami. Trzeba przyznać, że ci konduktorzy bywali bardzo dowcipni i nawet dziecko mogło się zdrowo uśmiać z ich monologu kierowanego do pasażerów. Zwracając się do wsiadających pasażerów taki konduktor wołał: „Kto z państwa jeszcze nie zabiletowany?” Gdy z kolei po zatłoczonym wagonie unosił się smród, konduktor odzywał się w te słowa: „Otwieramy okno. proszę państwa, wietrzymy, wietrzymy, bo jakiś kmiot puścił bąka!” Na co zwykle odzywały się głosy sprzeciwu, które konduktor natychmiast ripostował: „A jak pani coś przypalisz w mieszkaniu to nie wietrzysz?” Bywało, że jakaś osoba zwracała się do konduktora z prośbą o interwencję w obawie, że ktoś jej zniszczy garderobę wiezioną paczką czy sprzętem! Wtedy ten odpowiadał: „A coś się pani tak wystroiła, tramwaj to nie lemuzyna!” Gdy zaś pasażer usiłował wsiąść z wielką paką, konduktor natychmiast reagował: „Trzeba było wziąć dorożkie, a nie pchać się z takim tobołem do tramwaju!” Zdarzali się też pasażerowie z psami, a wtedy prawie „cały tramwaj” oponował. Konduktor, starając się odstręczyć od wsiadania takiego pasażera ze zwierzęciem, wołając do niego: „A jak byś pan miał krowę, to byś pan też się z nią pchał do wagonu? Daj pan spokój zwierzęciu, zostaw je w domu, patrz jak szczerzy zęby, jeszcze komu co odgryzie?”

Nie lepiej wyglądała jazda autobusami. Tam, bywało gorzej, bo zwykle nie otwierało się w nich żadne z okien. Okrągły więc rok panowała w nich niesamowita duchota i zaduch. Zdarzało się, że z racji tłoku i specyficznej konstrukcji wnętrza, niejeden pasażer nie wysiadł na przystanku docelowym, bo się zwyczajnie nie „dopchał” do wyjścia. Trochę lepiej było w trzecim rodzaju ówczesnych środków komunikacji miejskiej, jaką były wspomniane przeze mnie trolejbusy. Nie dość, że wielu pasażerów do końca nie potrafiło poprawnie wymówić nazwy tego pojazdu (wym.: trajlebus lub trojlibus), to jednak ów środek lokomocji był z pewnością zdecydowanie luźniejszy. Natomiast jazda nim nie należała do najpewniejszych z uwagi na liczne awarie: szczególnie spadające pałąki, czasem uszkadzające linię zasilającą rozpiętą nad jezdnią między słupami. Przez co trzeba z nich było wysiadać, a sami pasażerowie nierzadko uczestniczyli w rozpędzeniu tego pojazdu pchając go z mozołem po ponownym założeniu pantografów (czyli owych pałąków dotykających źródła prądu).

Na szczęście ten czas nie wróci, bo był prawdziwym koszmarem zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci. Do tego należało by doliczyć jeszcze panujący ustrój, w czym my, dzieci, zupełnie się nie orientowaliśmy. Moja przynajmniej Szkoła Podstawowa  nr 33 (ul. Grottgera 22), starała się w tamtym okresie być apolityczna, nie było w niej akademii „ku czci”, co stanowiło rzadkość. Jednak to już jakby inna bajka…

Ilustracja: Przystanek autobusowy na pl. Unii Lubelskiej z widoczną kolejką (zw. ogonkiem) potencjalnych pasażerów. Fot. z  1950 r. (ze zbiorów autora).

Udostępnij

About Author