sobota, 7 grudnia

Dotkliwy brak odkrytych basenów

Google+ Pinterest LinkedIn Tumblr +

Każdy, kto pamięta najstarszą część Mokotowa z lat 70-ych i 80-ych XX wieku, nie może zapomnieć wspaniałej infrastruktury sportowo-rekreacyjnej, jaka towarzyszyła osiedlom Dąbrowskiego, Wyględowa i Wierzbna. Mowa tu oczywiście o doskonałych terenach sportowych i rekreacyjnych – o odkrytych basenach miejskich: „Skrze” przy ulicy Wawelskiej, „Gwardii” przy ulicy Racławickiej  oraz o „Warszawiance” przy ulicy Merliniego tuż przy ul. Puławskiej.

Ktokolwiek ogląda dziś te obiekty nie może nadziwić się bezbrzeżnej nieodpowiedzialności, bezmyślności i marnotrawstwu tak potrzebnego dzisiaj publicznego mienia. Budzi żenadę oficjalne tłumaczenie, że „RKS Warszawianka i inne baseny nie wytrzymały konkurencji rynkowej z aquaparkami”, z których zaledwie JEDEN (w miejsce trzech  (!!!) Wodny Park Warszawianka  zajął miejsce dawnego kąpieliska na wolnym powietrzu, należącego do Klubu Sportowego „Warszawianka”.

Wypowiadali się na ten temat nieraz mądrzy politycy wszelkiej maści, ale mieszkańcy wiedzą swoje. Czytelnicy Gazety z pewnością przechowują jeszcze w domowych archiwach fotografie z lat świetności tych obiektów (prosimy o ich udostępnianie!!!), gdzie niemal każdy centymetr ziemi: trawy, chodnika, ławek, dachu zajmowali plażowicze i dokazujące w letnim słońcu dzieci. W wodzie basenu trudno było zmieścić szpilkę wśród niezliczonych tłumów spragnionych letniej ochłody warszawiaków. Z dnia na dzień po prostu im to odebrano.

Bezlitośnie i bezdusznie zlikwidowano te obiekty. Dziś, kiedy katastrofalne susze i upały powyżej 33 stopni  utrzymują się tygodniami, dając się we znaki szczególnie       mieszkańcom miasta, wspomnienie dawnych basenów nabiera szczególnego znaczenia i prowadzi do smutnych refleksji. Jak to jest, że to co opłaca się innym państwom, a nawet       miastom w Polsce, nawet  innym dzielnicom Warszawy, w przypadku Mokotowa              doprowadziło do tak kuriozalnych decyzji i praktycznej śmierci wszelkich możliwości      rekreacji w wodzie na Górnym Mokotowie.

Analizując wieloletnie posunięcia Dzielnicy Mokotów z perspektywy zwykłego mieszkańca, zdumienie musi budzić skrajna nieodpowiedzialność i niefrasobliwość. Wszak baseny „Warszawianki” budowane były nie z funduszy samej dzielnicy, ale też ze składek mieszkańców i spółdzielców.  Mieszkam na Wierzbnie od 1964 roku, kiedy oddano do użytku nowe wówczas bloki tego osiedla od al. Niepodległości po ul. Wołoską. Wówczas wokół  nowych domów i na terenie dzisiejszej siedziby TVP rozciągały się pola kapusty i kartofliska. Dlatego i ja, i setki co starszych mieszkańców, a wówczas dzieci,  doskonale pamiętamy        organizowane m.in. przez zakłady pracy i spółdzielnie zakładowe zbiórki datków na  budowę Robotniczego Klubu Sportowego „Warszawianka”. Swój wkład wnieśli także moi rodzice, licząc na dobro dwójki swoich dzieci i wnuków. Kto dał politykom prawo samowolnego  dysponowania mieniem spółdzielczym kosztem mieszkańców?

Lista grzechów włodarzy miasta jest zresztą większa. Nikt rozsądny nie dopuściłby do zniszczenia w jednej tylko  części Górnego Mokotowa trzech otwartych obiektów sportu i  rekreacji naraz!  To barbarzyństwo stało się w Warszawie i  obciąża ono warszawskie władze i  samorząd, który do tego dopuścił.

Polityka miejska, odpowiedzialna za ten stan rzeczy, latami dopuszczała wyłącznie budowę  krytych pływalni obok szkół, czyli głównie na potrzeby edukacji, a jedynie          pobocznie – na potrzeby rekreacyjne mieszkańców. Dotyczy to także niedawno oddanej do użytku pływalni przyszkolnej na Służewcu, przy ul. Niegocińskiej. Cenna to inwestycja    jednak w niczym nie rozwiązała problemu braku odkrytych terenów rekreacji w wodzie oraz przegrzania blokowisk, jaki nadal występuje na terenie Górnego Mokotowa i najliczniej    zamieszkałych osiedli: Starego Mokotowa i Wierzbna. Włodarze miasta i dzielnicy dotąd ignorują, że wystarczy spacer latem na Pole Mokotowskie, by przekonać się, że zdesperowani ludzie zażywają w upały kąpieli w sadzawce dla ptaków, w brudnej wodzie, często pełnej szkieł i odpadów na dnie zbiornika. Urąga to przyzwoitym standardom miasta. Niestety przy wielotygodniowych, ponad 30 stopniowych upałach miasto stołeczne XXI-wieku ma do    zaoferowania głównie poidełka (jak dla ptaków?) i kurtyny wodne na szlakach turystycznych. A co dla mieszkańców?

Inną koncepcją zastępczą, czy też typową, tzw. fasadową, polityką władz miasta i dzielnicy Mokotów na rzecz rekreacji na wolnym powietrzu, jest tendencja do zastępowania ludziom obiektów wypoczynku w wodzie projektami typu: spacer bulwarem nad Wisłą, albo kąpiel w naturalnych warunkach, czyli w Jeziorku Czerniakowskim. Oczywiście, jeśli akurat nie jest zamknięte przez Sanepid. W efekcie, ludzie od lat topią się w Wiśle i nielegalnie   kąpią się na niestrzeżonych kąpieliskach (na Czerniakowie też nie zawsze jest ratownik).

Trudno uwierzyć, żeby władze prężnie rozwijającego  się miasta, aspirującego do  grona najbardziej przyjaznych stolic Europy, nie zdawały sobie sprawy z żenującego poczucia erzacu w przypadku tych rozwiązań. A skutki?

Mieszkańcy Powiśla przerażeni są hałasem, brudem i śmieciami jakie pozostawia po weekendach najazd  tabunów mieszkańców. Sytuację pogorszyła sprzedaż alkoholu i        dopuszczenie do jego nieograniczonej  konsumpcji na wolnym powietrzu na Bulwarach. Ta chęć schlebiania  młodszej części elektoratu wskazuje, że miasto sankcjonuje rekreację nad wodą… przy alkoholu! Absurd. Wbrew logice i wymogom bezpieczeństwa. Ba, pojawili się radni, którzy postulują kolejne strefy swobodnego picia na wolnym powietrzu… także w   innych dzielnicach, aby rozładować jakoś te tłumy. Niewiarygodne! Naprawdę nikt w ratuszu nie wpadł, że w mieście potrzeba więcej miejsc kulturalnej (i bezalkoholowej!) rekreacji nad wodą i publicznych kąpielisk? Że ustawa o przeciwdziałaniu alkoholizmowi, że całe         wychowanie pokoleń Polaków służyć miało zachęcaniu do sportu i rekreacji, a nie jak dziś – do publicznego spożywania alkoholu? Zysk z koncesji na sprzedaż procentów nie zyska    politykom akceptacji ze strony mieszkańców, a raczej ich go pozbawi. (O sytuacji na        bulwarach wiślanych pisaliśmy w „Południu” 11 maja „Pijane bulwary” i 26 maja „Ile     kosztuje picie na bulwarach” – przyp. red.)

Aktualne jest pytanie, czy nasze podatki nie mogą choć w części służyć zaspokajaniu elementarnych potrzeb mieszkańców, a nie wyłącznie strategicznych koncepcji polityków, kiedy powietrze niemal się gotuje od wysokich temperatur?

Również Jeziorko Czerniakowskie nie jest w stanie zapewnić ochłody mieszkańcom jednej z najgęściej zaludnionej dzielnic Warszawy. Trudno zresztą oprzeć się złośliwemu wrażeniu, że ochroną środowiska, ptactwa i zwierząt tego akwenu powierzono w mieście  celowo niedorozwiniętej komunikacji miejskiej. Przecież z wielu miejsc górnej części      Mokotowa nie ma dogodnej komunikacji miejskiej do tego akwenu (podobnie jak nad Wisłę), a połączenia drogowe od dawna uznane są za niedostateczne czy zapchane niemiłosiernie. Polecam urzędnikom i rajcom miejskim przejazd w godzinach szczytu ulicą Dolną, Idzikowskiego, albo Dolinką Służewiecką wprost z ul. Gintrowskiego (d. Rzymowskiego). Od czasu wyburzenia odkrytych basenów na Wierzbnie, Wyględowie oraz na Polu Mokotowskim przy ul. Wawelskiej nie zbudowano ani jednego połączenia drogowego przez skarpę pomiędzy Górnym i Dolnym Mokotowem! Cóż, łatwiej było zniszczyć baseny.

Zarzuty braku rentowności odkrytych kąpielisk w mieście w okresie zimy, jakie padają  niekiedy ze strony urzędników, są żenujące. Takie baseny funkcjonują we wszystkich niemal europejskich miastach i w wielu mniejszych miejscowościach w Polsce. W przedwojennej Warszawie basen znajdował się nawet w Ogrodzie Saskim. I nikt się go nie wstydził.

Czasem więc wydaje się, że władze miasta w ostatnich latach uparcie dążyły do  zmienienia miasta w piękny, ale sztuczny i nudny salon. Co roku wymieniane są tam jakieś meble i tapety: kafelki, donice i kwiatki. Tylko na pokaz. Cud, że jeszcze pozwalają tam wchodzić zwykłym mieszkańcom. Chyba tylko dlatego, że do tamtejszych, drogich knajp i butików  przeciętny mieszkaniec i tak nie ma po co chodzić! W ten sposób  kawałek po     kawałku odbiera się warszawiakom ich własne miejsce do życia. Badania opinii publicznej wskazują, że za nieprzyjazne do życia  uważają je już nawet przyjezdni. Czy to nie świadczy najdobitniej o błędnej polityce miejskiej? Dlaczego stolica to tylko miejsce pracy, a nie     wygodna przystań do życia?

Może warto by samorządy powróciły do koncepcji swojej roli służebnej wobec  mieszkańców  tak, jak to ma miejsce w wielu mniejszych miastach w Polsce, a które dzięki temu ładnie rozwijają się i stają coraz piękniejsze. Może warto przekazać dzielnicom budżet i te wszystkie kompetencje, które nie muszą być realizowane na poziomie całego miasta, a które pozwolą lepiej zaspokajać lokalne potrzeby. Warto słuchać mieszkańców, przywracać dawne, dobre rozwiązania,  a usuwać niedociągnięcia, zamiast wdrażania na siłę obcych i nie sprawdzonych rozwiązań, na które czasem brak polskiej nazwy (np. woonerfy).

Także na temat odkrytych basenów nie raz wypowiadali się politycy, warszawscy  radni i władze Mokotowa. Czas by zabrali głos również bezpartyjni, czyli zwykli mieszkańcy Warszawy i Mokotowa. Gazety codziennie donoszą o wzroście zgonów spowodowanych przez upały. Obniżenie o kilka stopni temperatury powietrza wśród nagrzanych blokowisk na wysokiej skarpie Warszawy, pozbawionych  naturalnych zbiorników wodnych ulżyłoby wielu chorym z przegrzania oraz poprawiłoby komfort życia tysięcy mieszkańców,  przez           dodatkowo zbudowane, odkryte zbiorniki wodne, które pełniłyby też funkcję rekreacyjną (publiczny basen latem, zimą ślizgawka). Pilnie brakuje odkrytych basenów na Górnym Mokotowie. Dodatkowo należy je uzupełnić przez wodne place zabaw i małe brodziki na podwórkach i w ogrodach jordanowskich. Właśnie tak wykorzystać trzeba lepiej tereny publiczne. Dla ludzi, ale także dla ochrony wolno żyjących zwierząt, ptaków i zieleni, która usycha na naszych oczach.

Może nowy warszawski samorząd weźmie to pod uwagę?

Elżbieta Wróbel, mieszkanka osiedla Wierzbno

Od redaktora: Gdyby radni czytali prasę lokalną to znaliby potrzeby i oczekiwania         mieszkańców. O upadających obiektach sportowych, o sposobach zaradzenia temu            „Południe” wielokrotnie pisało przez lata. Mijają kolejne kadencje, a upartyjniony samorząd za nic ma mieszkańców. Radni nie wykazują należytego zainteresowania zdaniem obywateli. Nawet dyżury pełnią w ratuszu przy Rakowieckiej „po uprzednim zgłoszeniu”. Taka to     fasadowa demokracja partyjniaków.

Andrzej Rogiński

Podpis pod zdjęciem

W czasach świetności „Warszawianki” było tam pełnowymiarowe boisko piłkarskie. Zdjęcie zostało wykonane z trybun zarośniętych chaszczami. Co w tej sprawie zrobił samorząd?

Udostępnij

About Author