Z Anną Nehrebecką rozmawia Stanisław Rafalski
– Zacznijmy od pytania tytułowego. Zatem – co aktorka robi w samorządzie? A dokładniej – w Radzie Warszawy?
– Trochę rozbawił mnie pan tym pytaniem, ale odpowiem całkiem poważnie, bo odpowiedź jest i trudna i prosta jednocześnie. W samorządzie jestem, bo od zawsze nie są mi obojętne sprawy naszego kraju i rzeczywistości, w której żyję. Nie tylko jako aktorka, ale po prostu jako osoba aktywna w życiu społecznym dostałam wiele lat temu propozycję startu w wyborach. Tak się złożyło, że zostałam wybrana bardzo dużą ilością głosów i w ten sposób zaczęłam pracę w samorządzie. Celowo unikam sformułowania „weszłam do polityki”, bo choć związana jestem z Platformą Obywatelską i to z jej listy ponownie startuję, to uważam się za działaczkę społeczną, a nie za polityka.
– Czym zajmuje się Pani konkretnie w Radzie Warszawy?
– Przede wszystkim przewodniczę Komisji Nazewnictwa, ponadto jestem w Komisji Kultury, Komisji Polityki Społecznej i Komisji Etyki, która na szczęście zbiera się bardzo rzadko.
– A dlaczego „na szczęście”?
– Z bardzo prostego powodu: konieczność zwołania Komisji Etyki oznacza, że któryś z radnych zachował się w sposób niegodny. Tak więc im rzadziej trzeba ją zwołać, tym lepiej.
– Jak, jako przewodnicząca Komisji Nazewnictwa, patrzy Pani na dokonaną ostatnio dekomunizację?
– Uważam, że przeprowadzono ją w sposób fatalny. Nazewnictwo to kompetencja samorządu, Rady Miasta, a nie przedstawiciela władzy centralnej. Prowadziliśmy szerokie konsultacje społeczne i znaczna część mieszkańców była przeciwna zmianom, tym bardziej że niektóre propozycje nowych patronów były… powiedzmy delikatnie: szokujące. Mieszkańcy byli niezadowoleni z wydawanych na to pieniędzy i mówili radnym, że za te pieniądze woleliby mieć zrobiony chodnik lub uporządkowane podwórko. Zmiany przeprowadzono na szybko, sugerując mieszkańcom, że nie poniosą żadnych kosztów. Tymczasem koszty to nie tylko zmiana dokumentów. To kłopoty dostawców, taksówkarzy, doręczycieli poczty, banków, wystawców faktur. Nikt o tym nie pomyślał. Zaskarżyliśmy zresztą wiele decyzji o zmianie nazw ulic do Sądu Administracyjnego i w większości przypadków Sąd przyznał rację nam, a nie wojewodzie. Do tego muszę podkreślić, że po konsultacjach społecznych zmieniliśmy nazwy siedmiu ulic, ponieważ ich patroni jednoznacznie związani byli z systemem komunistycznym. Twierdzenie, że samorząd Warszawy nic nie zrobił w sprawie dekomunizacji jest kłamstwem.
– Z drugiej strony trudno się oprzeć wrażeniu, że świetny kompozytor Przemysław Gintrowski to jednak lepszy patron niż stalinowski prawnik Wincenty Rzymowski…
– Przepraszam, ale nie rozpędzałabym się tak z tym „stalinowskim prawnikiem”. Życiorysy są często dużo bardziej skomplikowane, niż się to może wydawać. Zgadzam się, że Gintrowski zasługiwał na upamiętnienie, ale można było po prostu inną ulicę nazwać jego imieniem. Kompletnym bezsensem było zamienienie nazwy ulicy Lewartowskiego na Edelmana, przeciwko czemu rodzina Marka Edelmana i środowiska żydowskie rozpaczliwie protestowały. Co z tego, że Lewartowski był przed wojną członkiem partii komunistycznej, skoro przyjaźnił się z Edelmanem, zginął w powstaniu w getcie i nie dożył PRL-u, nie miał więc jak „utrwalać władzy ludowej”, ani wspierać systemu komunistycznego. A jeśli już, to dlaczego w takim razie dekomunizacji nie podlegała ulica Jurija Gagarina? Co zrobił Gagarin dla Polski czy Warszawy?
– Porozmawiajmy teraz o kulturze. Wydarzeniem, które w ostatnim czasie najbardziej skłóciło i podzieliło warszawiaków, była premiera „Klątwy” w Teatrze Powszechnym. Jak patrzy Pani na tego rodzaju zdarzenia?
– „Klątwy” nie widziałam, więc mogę się wypowiadać o niej właśnie jako o zdarzeniu kulturalnym, a nie jako o spektaklu. Uważam, że nikt nikogo nie zmusza, by szedł do teatru czy kina na dane przedstawienie albo film, a władza, także i ta samorządowa, nie ma prawa cenzurować. Nawet jeśli można mieć podejrzenia, że artysta prowokuje skandal głównie dla autopromocji. Zadaniem władzy nie jest zakazywać i cenzurować, lecz nie jest także jej obowiązkiem promować kontrowersyjnych wydarzeń. Sztuka potrzebuje wolności, choć dla mnie – im większa wolność, tym większa odpowiedzialność za słowa czy dzieła.
– Jakie zadania Pani zdaniem stoją przed Warszawą w dziedzinie kultury?
– Jest ich kilka. W ostatnim czasie dużym kłopotem była kwestia siedziby Teatru Żydowskiego, ale burmistrz Śródmieścia Krzysztof Czubaszek już to rozwiązał. Jest bardzo źle, gdy kultura staje się przedmiotem rozgrywek politycznych, jak to się ostatnio często dzieje. Kultura ma za zadanie rozwijać ludzi i kształtować ich. Uczyć umiejętności odczytywania świata realnego i świata fantazji. Co może zrobić miasto, aby to wspomóc? Chciałabym, by w Warszawie powstało w końcu Muzeum Sztuki Nowoczesnej z siedzibą TR Warszawa. Ciągle nie mamy w Warszawie wielkiej sali widowiskowo-koncertowej, jakiej ostatnio doczekała się np. Łódź. Sali, w której mogą odbywać się wielkie koncerty, czy uroczyste premiery filmowe, a którą można też podzielić na mniejsze pomieszczenia dla mniejszych wydarzeń. Budowana jest jednak wspaniała sala koncertowa dla Sinfonii Varsovii, która także będzie ważnym miejscem.
– Gdyby miała Pani podsumować swoją dotychczasową pracę w samorządzie – to co wymieniłaby Pani jako coś, z czego jest Pani szczególnie dumna?
– To, że staraniem także Komisji, którą kieruję, w Warszawie zaczęły pojawiać się miejsca – skwery, place, tablice pamiątkowe – poświęcone wybitnym Polakom, którym zawdzięczamy odzyskanie wolności w 1989 roku. Tadeuszowi Mazowieckiemu, Władysławowi Bartoszewskiemu, Bronisławowi Geremkowi, czy też mocno dziś zapomnianemu wybitnemu ministrowi spraw zagranicznych, profesorowi prawa międzynarodowego, Krzysztofowi Skubiszewskiemu. Ludziom o światowej sławie, których niektórzy próbują dziś wymazać z kart historii, a przynajmniej umniejszyć ich wartość. O park Tadeusza Mazowieckiego i posadzenie poświęconego mu dębu walczyłam dwa lata, a moimi adwersarzami bywali w tej sprawie ludzie, którzy w chwili, gdy Mazowiecki zostawał premierem, jeździli jeszcze w wózkach dziecięcych.
– Czy w tym wszystkim znajduje Pani jeszcze czas na bycie aktorką?
– Z trudem, ale próbuję! (śmiech) Nie pomaga mi też to, że jednak siedem lat spędziłam zagranicą, a w zawodzie aktora jest tak, że gdy się na tak długo zniknie „z rynku”, to nie jest potem łatwo powrócić. Bardzo cenię sobie współpracę z Maciejem Pieprzycą, u którego zagrałam w filmie „Chce się żyć”, moim zdaniem jednym z najlepszych filmów ostatnich lat, oraz w serialu „Kruk. Szepty słychać po zmroku”. Grałam gościnnie w dwóch przedstawieniach Teatru Dramatycznego, a w Teatrze Polskim zaprosił mnie do współpracy Iwan Wyrypajew, w którego reżyserii gram w „Wujaszku Wani”. Ważne są też dla mnie wyjazdy w różne miejsca Polski z recytacją poezji, na przykład do Szczebrzeszyna, który co roku w sierpniu staje się Stolicą Języka Polskiego i przez tydzień odbywają się tam różne wydarzenia, spotkania, recytacje. Praca radnej to coś, co mnie pochłania i czemu poświęcam wiele czasu, ale staram się także nie zapominać, że wciąż jestem aktorką.