Tadeusz Władysław Świątek
Łatwo jest pisać o tragicznej przeszłości tym, którzy nie mają do niej osobistego odniesienia. Jest im ona obojętna, nie są nawet skrępowani tematem. Powtarzają jak mantrę cudze informacje, nierzadko rozmijające się z prawdą, całkowicie nietrafione, a nawet wręcz wydumane. Faktem jest, że o tym miejscu mówią już głównie ludzie z pokolenia niepamiętającego lat 1945-1956. Nierzadko są to nawet wnuki, tych którzy tu pracowali, ale też bez zmrużenia oka maltretowali przetrzymywanych tutaj więźniów. Ze zdziwieniem konstatuję, iż tych niemających do tego miejsca osobistego odniesienia są legiony, a tych dla których coś ono jeszcze znaczy raptem jednostki. W dodatku otoczone obojętnością, nierzadko szyderstwem, czasem udawaną niewiedzą o tym, co miało miejsce w tych długie lata czerwonych ceglanych (nie otynkowanych) murach wzniesionych w czasach carskich ok. 1904 roku w podwarszawskim wówczas Mokotowie. Nad tym miejscem przewaliły się dwie wojny światowe, wpędzając w nie z jednej strony patriotów wielkiego formatu, dziś już absolutnie bezimiennych i… zwykłych rzezimieszków, złodziei z wyśpiewywanych ballad, które dzisiaj, rzecz absolutnie zdumiewająca, uchodzą za przykłady miejskiego folkloru, który warto kultywować (!). Jednak ten problem wypada oddzielić i omówić osobno…
W 2019 roku doczekamy muzeum w areszcie śledczym przy Rakowieckiej 37, gdzie po 1945 roku wykonano łącznie 350 wyroków śmierci, m.in. na gen. Emilu Fieldorfie ps. Nil, rotmistrzu Witoldzie Pileckim i wielu innych, zdecydowanie bezpowrotnie już zapomnianych, a więc bezimiennych. Przebywał tutaj również mój ojciec, aresztowany z 25 na 26 listopada 1948 roku, członek Delegatury Rządu na Kraj ps. Bonawentura, przed wojną delegat do Ligi Narodów w Genewie II RP. Trafił pod ten adres nie od razu, ale po paromiesięcznym przetrzymywaniu w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego u zbiegu Al. Ujazdowskich i Koszykowej. Tam, co czwartek odbywały się rozstrzeliwania, strzałem w tył głowy – tutaj natomiast – w niezwykle perfidny sposób maltretowano więźniów. Do tych wyróżniających tortur należało m.in. sadzanie więźnia na nodze postawionego na blacie taboretu, co w żargonie oprawców nazywano „konikiem Andersa”, były też bardziej wymyślne tortury, jak obijanie o ściany więźnia uwiązanego na linie nad posadzką; stawianie w wodzie po kostki w porze zimowej w otwartym oknie; wystawianie na zewnątrz swoistej konstrukcji z deską, na której kładziono na mrozie człowieka, ze szlaucha na czoło puszczano mu strumień wody, który po pewnym czasie zamarzał. Wspomnianych atrakcji doświadczył i mój ojciec, które odchorował w więziennym szpitalu (obustronne zapalenie płuc, wsierdzia i osierdzia sercowego, dłutowanie uszkodzonej łopatki i inne). Nie wspomnę już o niewinnym, w głębi nocy „przekonywaniu” do przyznania się do winy, kiedy w momentach wahań, braku odpowiedzi, oprawca wbijał w policzek w pobliżu oka rozprostowany spinacz, nie mówiąc o miażdżeniu palców u rąk i nóg obcęgami, czy wyrywaniu paznokci, biciu metalową rurką. Takie i inne sadystyczne metody uchodziły płazem i nie przypominam sobie, żeby za nie ktokolwiek poniósł karę. Nie wiem, czy istnieją jeszcze narzędzia wspomnianych przeze mnie tortur, których ci co przeżyli doliczyli się ponad setki.
Więzienie na Rakowieckiej zwiedziłem dopiero w 2016 roku. Na zawsze w mej pamięci pozostanie obraz długich ciągów korytarzy obwiedzionych żeliwnym pomostem, wiodących na nie żelaznych schodów i w końcu ponurych cel, z małym okratowanym okienkiem wpuszczającym skąpe światło. Gdy sobie uzmysłowię, że dodatkowymi gnębicielami więźniów były insekty: wszy, pchły, karaluchy, ale i gryzonie – myszy i szczury, to wstrząsający obraz będzie jeszcze pełniejszy i bardziej szokujący. Już same tylko pchły budzą moją odrazę i przerażenie, bo były przez długie lata PRL-u dość powszechnym zjawiskiem nawet w wysokiej kategorii pokojach hotelowych i pensjonatach. Nie pomagał na nie osławiony amerykański proszek DDT. Miałem okazję o tym się po wielekroć przekonać…
Z poligonu przygotowań do otwarcia muzeum dają się słyszeć głosy, że więzienie mokotowskie stanie się głównie Muzeum Żołnierzy Wyklętych, co by wskazywało, że oni zdominują ekspozycję, z czym się zgodzić nie mogę jako syn więźnia politycznego okresu stalinowskiego z lat 1948-1955, który m.in. tu przebywał, skąd następnie trafił do zakładów karnych we Wronkach i Rawiczu. Nie podważam faktu, iż w tych murach przebywali wysunięci na czoło, nawet w nazwie żołnierze, ale trzeba zachować równowagę i nie gubić rzeszy urzędników przedwrześniowej Polski, obdarzanej przez komunistów pogardliwym mianem sanacyjnej, podczas okupacji hitlerowskiej członkowie struktur Delegatury Rządu Londyńskiego na Kraj, a poza nimi walczący z bronią oficerowie i żołnierze AK (Powstania Warszawskiego), nie mniej gnębieni, czasem zgładzani. Moim zdaniem niezbędna jest równowaga wspomnianych grup, co usatysfakcjonuje rodziny, bo sami więźniowie w większości już nie żyją. Tych, którzy nic nie wiedzą, kto tutaj przebywał, w uzupełnieniu informuję, że po 1945 roku trafiali tu również wysocy rangą hitlerowscy zbrodniarze, ale i pospolici przestępcy: mordercy i złodzieje, których nierzadko wpuszczano do cel wypełnionych tzw. „politycznymi”. Trzeba też pamiętać, że pośród oddziałów obdarzanych dziś mianem żołnierzy wyklętych zdarzały się różne, które też bardzo różnie się zasłużyły, a czasem owe zasługi należy nawet wziąć w nawias, bo było zupełnie przeciwnie. To jednak należy bardzo wnikliwie przebadać, żeby się nie zblamować gloryfikacją zwykłych rzezimieszków napadających dla łupu, których akcje nic zgoła nie miały wspólnego z patriotyzmem, by tych ludzi nieopatrznie przebrać w kostium im się nienależący…
A teraz trochę o przyszłych eksponatach. Wydaje mi się, że powinny się one głównie znajdować po stronie archiwów i depozytów sądowych, w większej części przekazanych do IPN. W samym areszcie mogły zachować się jakieś depozyty, niezwrócone więźniom z różnych przyczyn. Podam przykład, gdy dnia 9 stycznia 1955 roku ojciec został niespodziewanie zwolniony z czwartego już z kolei miejsca kaźni, więzienia w Rawiczu, w dokumencie, w który go wyposażono, napisano: otrzymał zgodę na przerwę w wykonaniu kary dla podratowania zdrowia. Nim znalazł się na peronie dworca, z więziennego depozytu nie otrzymał zwrotu jesionki, kapelusza i marynarki, w których wyprowadzono go z mieszkania przy ul. Belgijskiej na warszawskim Mokotowie rankiem 26 listopada 1948 roku. Oddano mu natomiast srebrną papierośnicę (!), wieczne pióro, których nie wolno mu było mieć przy sobie w celi oraz listy pisane kopiowymi ołówkami (przysłanymi z domu na polecenie władz więziennych), zwrócono mu też szalik, co okazało się zbawienne, bo na zewnątrz panowała sroga zima (styczeń 1955). Bilet do Warszawy, na który nie miał pieniędzy, kupiła mu jakaś kobieta z organizacji pomocowej, spotkana na peronie dworca w Rawiczu. Zadbała też o aprowizację: wyposażyła w kubek gorącej herbaty i wręczyła zawinięte w pergamin kanapki na drogę. Naturalnie niczego z tej garderoby ojca nie posiadam, wszystko zostało zniszczone, nawet ten symboliczny bilet Rawicz-Warszawa, za który rodzice wysłali pieniądze z naddatkiem na adres podany ojcu przed wejściem do podstawionego pociągu. Listy z więzień (było ich kilkadziesiąt, przewiązanych czerwoną wstążeczką), przed wyprowadzeniem się z domu przy ul. Belgijskiej mama spaliła z komentarzem: niech to zło nie towarzyszy już nam w nowym miejscu, w nowym mieszkaniu. Spróbujmy o wszystkim zapomnieć, żyć w spokoju, postawmy nad przeszłością krzyżyk. Było, minęło! Niech już nie wraca i nie straszy nas po nocach! Pozostały mi raptem cztery fotografie ojca z różnych okresów jego życia, bo większość (zachowanych z pożogi wojennej) skonfiskowano podczas niezliczonych rewizji w naszym mieszkaniu. Czy o tym wszystkim mogą wiedzieć ci, co pośród bliskich nie mieli pensjonariuszy Rakowieckiej 37? Tym pytaniem kończę ten felietonik, będący mimo woli wspomnieniem tragicznej przeszłości, która ma być zatrzymana ku przestrodze młodszych pokoleń Polaków, a nade wszystko warszawiaków.